Darowanemu koniowi nie zagląda się jednak w zęby, więc pełen entuzjazmu zabrałem się za „Bardzo Fajnego Giganta” (BFG) Roalda Dahla. Autor to nie byle jaki i pewnie doskonale znany nawet tym bardziej dojrzałym czytelnikom. Gdyby nie on, nie mielibyśmy chociażby „Charliego i Fabryki Czekolady”, genialnie zekranizowanej potem przez Tima Burtona. Szum wokół BFG również powstał przy okazji ekranizacji – nowe wydanie towarzyszy premierze filmowej adaptacji w reżyserii samego Stephena Spielberga!
Wydaje się, że Spielberg tym filmem wykonał sentymentalny zwrot ku latom 80. Chciałoby się nawet zakrzyknąć: „Toż to ‘E.T.’ XXI wieku!”. Jest w tym trochę prawdy. Wszystko dlatego, że powieść Dahla świetnie się do ekranizacji w takim stylu nadaje. Pełna jest baśniowych odniesień i kolorów, a czytając, ma się ochotę po prostu w nich zanurzyć i poczuć ten niesamowity świat na własnej skórze.
Czytelnik dostaje powieść, która aż skrzy się od inteligentnego humoru, zabawnego również dla dorosłych. Co więcej, by go w pełni docenić, musi zaakceptować i polubić wyjątkowy talent słowotwórczy autora. Tłoczypianka, szlamgóry czy świszczybąki to dopiero początek długiej listy słów zwariowanych. Warto też docenić aspekt dydaktyczny, który znów – inaczej będzie odbierany przez dzieci, a inaczej przez czytelników bardziej wyrobionych. Dahl bawiąc, uczy jednocześnie tolerancji, niemyślenia schematami i otwartości na innych. Przy okazji utwierdzamy się w przekonaniu, że dobro zawsze zwycięża. Jak to w bajce.
Zapewne za sprawą ekranizacji, książka niezmiennie kojarzy mi się z latami 80., więc wpadłem na szalony pomysł. „A może by tak sobie puścić Limahla?” – od tego pytania nie mogłem się uwolnić od momentu, gdy tylko sięgnąłem po książkę. Nie miałem wyboru, w dodatku na Spotify znalazłem zremasterowaną edycję płyty „Don’t Suppose”, zawierającą nieśmiertelny przebój „Never Ending Story”. Młodszym wyjaśniam, że był w latach 80. taki kultowy już teraz film o tym samym tytule, do którego Limahl zaśpiewał właśnie tę piosenkę. Absolutny klasyk i pendolino do czasów, gdy wszystko było trochę przaśne, bardzo kolorowe i zwariowane, a w muzyce szalały automaty perkusyjne zamiast żywych muzyków. Słodki głos Limahla i brzmienie charakterystyczne dla tamtej dekady od razu sprawiły, że poczułem się jak w domu. BFG wchodził dzięki temu jeszcze lepiej, a każda ze scen, która pojawiała się w mojej wyobraźni, smakowała bardziej. I choć po drugim przesłuchaniu płyty uświadomiłem sobie, że tak naprawdę oprócz „Never Ending Story” mało jest tam ciekawej muzyki, to jednak tkwi w tym jakaś moc, której chyba nikt nie jest w stanie zrozumieć. Kompletnie się nie dziwię, że ten klimat zafascynował ponownie również Spielberga. I choć może „Bardzo Fajny Gigant” nie jest tak dobra jak „E.T.” to z pewnością warto ją też zobaczyć po przeczytaniu książki.
Ponieważ ktoś mi się wciął w tekst z bajką, to muszę się od niej odciąć i pożegnać osobno. Ode mnie, dla Was, na dobranoc „Never Ending Story” 🙂